Zapisz się na kurs!

W wieku lat 16, tuż po teście gimnazjalnym czeka nas pierwsza poważna decyzja wstępnie determinująca zawód, jaki w przyszłości będziemy wykonywać. Idąc do liceum, musimy wybrać profil klasy.

W moim przypadku wybór był bardzo ciężki, gdyż ze wszystkich przedmiotów uzyskiwałam podobne osiągnięcia, nie umiałam wybrać profilu, który pasowałby do moich zainteresowań, mogłam najwyżej drogą eliminacji wykluczyć ten, do którego na pewno się nie nadaję. Wiele osób, z którymi miałam styczność, miało ten sam problem! Najpierw odpadł profil matematyczno-fizyczny, ponieważ, mimo iż zawsze lubiłam matematykę, miałam złe doświadczenia z nauczycielami tych przedmiotów w gimnazjum i wydawały mi się one ostatecznie nudne i przytłaczające, zwłaszcza występując razem i na poziomie rozszerzonym :). Został mi do wyboru biol-chem-fiz i klasa humanistyczna. Musiałam więc poważnie zastanowić się, czy bardziej nie znoszę fizyki czy też historii? Chemia i WOS zdawały mi się neutralne, z kolej zarówno polski, jak i biologia - przyjemne. Żałowałam tylko, że jedynie w mat-fizie był rozszerzony angielski, na którym bardzo mi zależało. Ostatecznie, podjęłam decyzję na zasadzie, że przyjemniej mi będzie czytać i analizować wiersze oraz poznawać wartości kulturalne niż wkuwać na pamięć budowę komórki czy mechanizmy różnych procesów biochemicznych.

Dosyć szybko zdałam sobie sprawę, że kierując się 'upodobaniem' popełniłam duży błąd! Po klasie humanistycznej można wybrać tylko takie zawody, którymi rynek jest wypełniony, więc, ostatecznie, ciąży nad nimi widmo kariery w McDonaldzie! Przynajmniej tak mi wszyscy dookoła powtarzali.

W drugiej klasie liceum musiałam powoli zdecydować się, co zamierzam zdawać na maturze. Miałam do wyboru polski, historię, WOS... WOS w liceum stał się przedmiotem, po którym starałam się prześlizgiwać, gdyż nie dotyczył już spraw socjologicznych, jak wcześniej, a politycznych, co mnie nie interesuje do tego stopnia, że nawet częściowo głuchnę, gdy mowa jest o tym w telewizji. Miałam ochotę zdawać na maturze rozszerzoną matematykę, ponieważ lubię matematykę, ale przez dwa lata liceum dla klasy humanistycznej przeznaczono nauczyciela, który i tak był przekonany, że jesteśmy zbyt ograniczeni, żeby cokolwiek pojąć, więc na lekcjach nie robiliśmy praktycznie nic. Dopiero w trzeciej klasie, gdy szkoła zrozumiała nasz poziom z matematyki, która na maturze jest obowiązkowa – załatwiła nam innego, dobrego nauczyciela, ale w rok z małym powodzeniem można nadrobić to, co straciło się w dwa lata, mając nad sobą dodatkowo widmo matury.

Znowu więc stanęłam przed wyjątkowo trudnym wyborem: jeśli już jestem w klasie produkującej bezrobotnych, a nie chcę się od razu poddać, to co będzie najmniejszym złem na maturze? Było dla mnie oczywiste, by zdawać na rozszerzeniu polski i angielski, ale dla zabezpieczenia i pewniejszej pozycji podczas rekrutacji na studia przydałoby się jeszcze tylko jedno rozszerzenie! Przecież nie historia, bo jej nienawidzę od kiedy tylko pamiętam! Jednak z WOSu, matematyki czy nawet biologii nie umiem nic. Tak naprawdę choć nie znoszę historii, to w mojej klasie była na tak dobrym poziomie, że siłą rzeczy ją umiałam, choćbym nawet bardzo nie chciała. Wybrałam więc historię.

Wiedziałam jednak, że chcąc zdawać rozszerzenie, moje umiejętności nie wystarczą, a mam tylko rok, by nadrobić zaległości. Z pomocą przyszła mi koleżanka, która zapisała się na Kurs Sikory. Zapisałam się więc z nią. Kurs okazał się fantastyczny! Już we wrześniu miałam wstępne powtórzenie z każdej epoki, musiałam odesłać dziesięć wypełnionych egzaminów z historii, w materiałach do egzaminów zamieszczone były informacje w pigułce z najważniejszymi datami, terminami i nazwiskami, by obudzić mózg po wakacyjnej stagnacji.

Od października zaczynała się już ciężka praca. Zaczęły się wykłady. Wykładowca był tak zafascynowany historią i tak nią pochłonięty bez reszty, że bardzo się to udzielało. Usłyszałam wiele intrygujących ciekawostek, które coraz bardziej przekonywały mnie do tego naukowego kolosa. Z zadowoleniem zdawałam sobie sprawę, że wiele rzeczy pamiętam i w tej chwili utrwalam. Niestety, z przerażeniem też obserwowałam, jak mało tak naprawdę wiem w tej materii. Dodatkowo stymulowały mnie próbne matury, które, mimo mojego pozytywnego przekonania o własnych umiejętnościach, pokazywały mi, że tak naprawdę to niewiele umiem i muszę jeszcze głębiej wejść w temat. Intensywność trzygodzinnych wykładów oraz obowiązek odsyłania co najmniej jednego egzaminu w tygodniu, do którego musiałam się długo przygotowywać, by czuć, że naprawdę rozumiem, co się działo, zmniejszały stres przed maturalny. Byłam zmuszona do ciągłej i systematycznej pracy, idealnie obliczonej tak, bym wyrobiła się z całym materiałem do matury, jeśli tylko potraktuję to poważnie. Mogłam obserwować swoje postępy, to, ile już przerobiłam i ile jeszcze nie ruszyłam, zderzając to z czasem, który pozostał do matury.

Jeśli więc nienawidziłam historii, to podeszłam do jej nauki jak do walki - kto wygra? Musiałam wygrać ja, więc mimo przygotowań do pozostałych dwóch rozszerzeń i podstawowej matematyki, mimo bieżących zaliczeń z przedmiotów szkolnych poświęciłam mnóstwo czasu i energii, by 'połknąć' jak najwięcej informacji z historii. Już nie podchodziłam do niej na zasadzie: "W porządku, zakuję minimum, by dostać dwóję na klasówce i mieć z głowy, a potem zadbam o to, by o tym zapomnieć", teraz Kurs zmobilizował mnie tak, że autentycznie CHCIAŁAM wiedzieć i rozumieć jak najwięcej, a sama historia, gdy przestała być mętną rzeką bez dna (i gdy widziałam nieudawany entuzjazm wykładowcy i czułam podziw dla jego obszernej wiedzy) bardzo mnie w siebie wciągnęła. Z coraz większą chęcią i zainteresowaniem zaczęłam podchodzić do nauki. Wkrótce zauważyłam, że historię zaczynam traktować nie jako obowiązek, a jako rozrywkę, co zaskoczyło mnie do tego stopnia, że przestałam żałować 'złego' wyboru profilu klasy.

Ucząc się ze znajomymi, potrafiliśmy wyciągać z historii żarty sytuacyjne, które być może nie są obiektywnie śmieszne, ale bawią nas do teraz i spowodowały, że wiedza ugruntowała się i zapadła gdzieś głęboko w umysł. Z żalem stwierdzam, że bez Kursu, zaangażowania opiekunów Kursu i przymusu systematycznej pracy, sama nigdy nie zorientowałabym się, czym tak naprawdę może być historia, a już z pewnością nie uczyłabym się jej tyle. Najpewniej poddałabym się, a matura nie poszłaby mi tak świetnie jak poszła!

Składałam papiery na Uniwersytet Warszawski. Z taką dumą wpisywałam wynik z historii rozszerzonej i obserwowałam, ile mi punktów to daje na studia, że chciałam Kursowi posłać kwiaty! Złożyłam na MISH, gdyż tam nie musiałabym być właśnie 'określona', tylko sama mogłabym dobrać przedmioty, a potem zrobić dyplom z wybranego. Na ekonomię, bo podczas intensywnej nauki historii zorientowałam się, że najbardziej zainteresowały mnie zmiany gospodarcze i pomysły ludzi na przestrzeni dziejów, jak to zrobić, by państwo czy choćby gospodarstwo było silne i bogate lub po prostu możliwie najbardziej sprawiedliwe. Na psychologię, studia psychologiczne były kiedyś moją największą aspiracją. Złożyłam też na europeistykę, ale bez przekonania. W pierwszej rekrutacji dostałam się tylko na europeistykę. Liczyłam na dalsze rekrutacje, jednak jak dokładnie przyjrzałam się programowi tych studiów, to zobaczyłam, że kładziony jest tam nacisk na języki obce, jest sporo ekonomii i... mnóstwo historii! Tak mnie to ucieszyło, że chyba tam jednak zostanę.

I pomyśleć, że gdyby nie ten Kurs to nadal nie znosiłabym historii i to mając zasadniczy powód, bo to przez nią musiałabym zdawać maturę jeszcze raz w przyszłym roku, a tymczasem już jestem na studiach dziennych na UW :)…