Zapisz się na kurs!

Zapewne niejednego maturzystę słowo „matura” prześladowało już od samego rozpoczęcia klasy maturalnej. Na każdym kroku coraz bardziej przejęci uczniowie wypowiadali „to” słowo, które miało być słowem tabu. Choć na początku wszyscy przyjmowali wiadomości o majowych egzaminach ze spokojem (bo do maja zostało nadal dużo czasu), to już po przepołowieniu się roku szkolnego klasy trzecie zalała fala paniki.
Ze mną było podobnie. Jeszcze we wrześniu podchodziłam do przygotowań ze stoickim spokojem, z nadzieją, że posiadam już dużą wiedzę i nie ma się czym martwić. W końcu wszyscy mówili, że matura jest prosta. Zaczęłam więc powtarzać materiał, uczęszczałam na Kurs Sikory, a przyszłość wydawała się świetlana. Do czasu. Do czasu, gdyż przyszedł listopad i pierwsze matury próbne w szkole. Mojemu rocznikowi nie poszły zbyt dobrze – to znaczy, nie tak, jak wszyscy oczekiwali, a pamiętam, że matury z OKE były znacznie łatwiejsze niż te pisane przeze mnie i znajomych na Kursie. Przez to, już wtedy pierwsze osoby stawały się coraz bardziej zestresowane, ale na szczęście nie udzieliło się to pozostałym. Wyniki listopadowych egzaminów spowodowały u mnie jeszcze intensywniejsze powtórki – choć bez stresu. Dlaczego bez stresu? Wystarczyło się wysypiać, odstawić kawę, a zastąpić ją melisą.

W grudniu, gdzieś pomiędzy przygotowaniami do Bożego Narodzenia, łapałam za lektury, których nigdy wcześniej nie przeczytałam w wyznaczonym terminie na język polski. Dla mnie jako dla absolwentki profilu biologiczno–chemiczno-fizycznego wynik z języka polskiego nie był taki ważny, więc szybko kończyłam czytać książki i sięgałam po podręczniki z biologii, testy z chemii i po zadania z fizyki. W ciągu praktycznie wszystkich dłuższych przerw od szkoły powtórki stawały się intensywniejsze, jednakże mając w pamięci wskazówki, którymi na Kursie z biologii dzieliła się z nami pani profesor Anna Gierczak – starałam się stosownie dużo odpoczywać i zajmować się czymś innym niż tylko nauką. Warto było pójść do kina, aby zobaczyć nowego Sherlocka, spotkać się ze znajomymi i po prostu zrelaksować się w ich towarzystwie. Na wszystko trzeba było znaleźć czas.

Im bliżej było do matury, tym coraz częściej łapałam się na tym, że ze strachem patrzyłam na miesiąc, w którym zakwitną kasztany. Nie pomagało mi to, że każdy piątek był prawdziwym dniem przetrwania – do szkoły na 7 rano, bo na dokładkę do standardowych zajęć w szkole doszedł fakultet z języka polskiego. Po szkole dwie godziny przerwy, w czasie których nie byłam w stanie zdążyć dotrzeć do domu, a następnie trzy godziny na Kursie. Ten bardzo intensywny dzień wymagał ode mnie i od moich znajomych, którzy chodzili ze mną na zajęcia dużo wysiłku, ale z kawą (już nie melisą) i koniecznie z wybraniem się chociaż na krótki spacer między zajęciami (pomimo niezbyt czystego warszawskiego powietrza) bez problemu można było przetrwać oraz skoncentrować się na zajęciach tak, aby jak najwięcej z nich wynieść.
Tak mi czas upływał do maja – intensywnie i stresująco. Początek matur zgodnie całą klasą przeżyliśmy na tak zwanym luzie. Schody zaczęły się, gdy 11 maja wspólnie stawiliśmy się na egzamin z fizyki, który do prostych nie należał. Ogólnie rzecz ujmując – wyszliśmy z niego załamani. Następnie pod ostrzał poszła biologia i chemia – z tym już dużych problemów nie mieliśmy. Już po nich, choć na większość czekały egzaminy ustne (które były dla nas tylko formalnością), odetchnęliśmy z ulgą. Mieliśmy to za sobą.

Z tej perspektywy czasu, wiem, że nie było się czym stresować. Matura nie gryzie. Zależy od niej cała przyszłość, owszem, ale podejście do niej ze spokojem pozwala na szczególne zachowanie trzeźwości umysłu tak, aby po solidnym przygotowaniu żadne z pytań nie było zaskoczeniem. Śmiało mogę stwierdzić, że rok klasy maturalnej był ciężki i wyczerpujący przez intensywność przygotowań, jednak teraz (przynajmniej w moim odczuciu) stres sprawił, że aktualni absolwenci są silniejsi, a mity krążące o sesjach na studiach zostaną obalone.